Dziecko umiejące już sprawnie dodawać i młodsze, które dopiero robi pierwsze kroki w liczeniu – to w przypadku książki „Ile mamy nóg?” idealny duet czytelniczy. Przynajmniej tak to sobie wyobrażam.
U nas było tak:
– Chodź, poczytamy – mówię.
– A co?
– „Ile mamy nóg?”.
– Raz, dwa – rezolutnie odpowiada moja córka i zdejmuje z półki zaczytany egzemplarz „Basi”.
Nie daję za wygraną i idę do syna. Pokazuję mu książkę.
– „Ile mamy nóg?” – czytam tytuł.
– Osiem! – krzyczy dwulatek, bardzo zadowolony z siebie.
Tytuł, jak się okazuje, nie zachęca. Ale nie jest źle. Młodszy, jak już ochłonie, próbuje swoich sił w dodawaniu. Czytamy:
Powiedz mi, proszę, ile nóg mam, kiedy w pokoju jestem sam?
Ile nóg będzie, jeśli we wtorek misia zaproszę na podwieczorek?

Na kolejne strony wjeżdża tort i nowi goście: dwunożni, czteronożni, ośmionożni… Robi się z tego niezłe przyjęcie.
Liczenie kończyn w ramach jednego bohatera jest zadaniem dla dwu-, trzylatka. Ale już dodanie ich do siebie – niemal wyższa matematyka.
No więc już wiecie: z tą książką trzeba trafić w odpowiedni wiek dziecka. Albo kiedy opanowuje sztukę liczenia do dziesięciu. Albo kiedy chce mu się gimnastykować umysł i dodawać w pamięci, by ostatecznie uzyskać trzycyfrowy wynik.
Sporo świadczy za tą książką. Ładne ilustracje, przyjemne wydanie, rytm i rym. U nas jednak popularnością się nie cieszy. Daleko do efektu wow, jaki wywołują „Liczypieski” – również książka, przy której można pobawić się w liczenie.
Mimo to czwórka, bo potencjał jest i łatwo jest mi sobie wyobrazić, że w innych domach książka spotka się z dużo życzliwszym odbiorem.

„Ile mamy nóg?”
Tekst: Kes Gray
Ilustracje: Jim Field
Tłumaczenie: Anna Kapuścińska
Wydawnictwo: Wilga