"Nie ma jak w domu" "Jedziemy na wycieczkę"

Co kto lubi: „Nie ma jak w domu” czy „Jedziemy na wycieczkę”?

Sami przyznacie: w dobie koronawirusa oba tytuły są irytujące. „Nie ma jak w domu” brzmi co najmniej prowokacyjnie. „Jedziemy na wycieczkę” z kolei frustruje z powodu ograniczeń, jakich musimy przestrzegać. Ale to odczucia rodziców. Dzieci są od nich wolne.

Kiedy byłam mała, uwielbiałam gapić się w okna innych ludzi. Patrzyłam, jak mają urządzone pokoje, siedzą przy stole, gotują w kuchni. Z czasem wszyscy zaczęli sobie montować żaluzje albo nauczyli korzystać z zasłon i nie było już czego podpatrywać, ale ciekawość pozostała.

Po latach mogę sobie poużywać, oglądając z dziećmi książkę „Nie ma jak w domu”, wydaną przez Babarybę. Mieszkania nie mają tu przed nami tajemnic. Widzimy dziecięce pokoiki, misia pozostawionego na nocniku, dziewczynkę bawiącą się w lekarza swoich maskotek. Widzimy kobietę karmiącą z piersi swoje maleństwo czy pieczenie ciasteczek w kuchni babci.

„Nie ma jak w domu”. Mieszkania stoją przed nami otworem.

Mamy przed sobą mieszkania, sklepy pełne klientów, zakłady usługowe – ot, fryzjerka ma wyzwanie, bo na jej fotelu usiadł mężczyzna z włosami do ramion i długą brodą. I ulice. Ulice przyjemnego osiedla.

Wszystko realistyczne, z przywiązaniem do szczegółu. Jest gwarno, widać, że ludzie się lubią i czerpią przyjemność z tego, co robią: wspólnego posiłku, zabawy, tańca, rozmów. I nam ten nastój się udziela.

„Nie ma jak w domu” i szczegół, szczegół, szczegół. To nie jest strona, to wycinki rzeczywistości z trzech różnych stron.

W przypadku „Jedziemy na wycieczkę” jesteśmy poza miastem. Jesteśmy nad jeziorem i chlupiemy się w wodzie. Zaglądamy do indiańskiej wioski. Poznajemy wiele różnych zwierząt na pastwisku. Zaglądamy do stadniny i uczymy jeździć konno. Uczestniczymy w potańcówce przy blasku księżyca. Fajnie, co?

Każda książka ma swoich bohaterów, niektórzy są nawet wspólni dla obu tytułów. Możemy podążać ich tropem, szukając każdego na kolejnych kartach. Możemy też oglądać scenerię i po prostu patrzeć, co się dzieje. I opowiadać, opowiadać, opowiadać.

„Jedziemy na wycieczkę”, kilka szczegółów z różnych stron.

W obu nie ma słów. Są tylko – i aż – rysunki. A na nich emocje. Radość z jazdy wózkiem z górki, ból, bo dziecko właśnie zbiło kolano. No i największy dramat, jaki według moich dzieci rozgrywa się na ich oczach: miś wypada dziecku z przyczepki, a ono tego nie widzi. Jak nic, zgubi się…

Korzyści z książek obrazkowych

W książkach jest do opowiadania tyle, ile jesteśmy w stanie zauważyć. Ćwiczymy szukanie szczegółów, a jest ich bardzo wiele. Bywa, że zbaczamy z trasy i zaczynamy rozmawiać na swoje tematy, bo akurat to, co widzimy, przypomina nam jakąś scenę z naszego życia. Spędzamy razem czas.

Książki obrazkowe, a z takimi tu mamy do czynienia, mają jeszcze jedną zaletę. Uczą dzieci słownictwa. Ot, paradoks, o przecież nie ma w nich słów. Ale wiem, co mówię. Przerobiłam to przy Ulicy Czereśniowej, którą bardzo lubimy. Szczęśliwie znalazła się w naszym domu, kiedy córka nie miała jeszcze roku. Spędzałam z córką na jej przeglądaniu długie godziny, objaśniając, co się jak nazywa. Efekty? Dziecko zaczęło mówić szybciej niż inne w jej wieku.

„Nie ma jak w domu” i „Jedziemy na wycieczkę” znalazły się u nas dużo, dużo później, więc na nich słów się oczywiście nie uczymy, ale ćwiczymy spostrzegawczość i – w przypadku córki – już sztukę opowiadania.

Każde z dzieci ma „swoją książkę”. Córka, której domatorstwo wyszło podczas epidemii w całej krasie (w ogóle nie chce wychodzić!), woli „Nie ma jak w domu”. Syn, któremu brakuje biegania po dworze – „Jedziemy na wycieczkę”.

Od nas piątka, bardzo fajna lektura! Polecamy zwłaszcza młodszym dzieciom. Właśnie w ich wypadku ważne jest, by obrazki były jak tutaj – realistyczne. Kiedyś kupiłam inną książkę, gdzie nie były, i przydatna okazała się, gdy starsze dziecko skończyło pięć lat. Ale to już inna opowieść.

„Nie ma jak w domu”
„Jedziemy na wycieczkę”

Autorzy: Doro Gobel, Peter Knorr

Wydawnictwo Babaryba

Dodaj komentarz