Po raz pierwszy recenzuję książkę, która nie została u nas przeczytana wzdłuż i wszerz, po wielokroć i na wspak. Wystarczył raz. Ale chciałam zdążyć podzielić się naszym zachwytem nad lekturą, na którą najlepszy czas jest właśnie teraz, przed świętami. „Kosmiczne święta” wspaniale wprowadzają dziecko w tę tematykę.
Bohaterką jest Rutka. Dziewczynka pisze list do Świętego Mikołaja, w którym prosi o przyjaciela, żywego psa i psa ze sklepu metalowego.
Tymczasem w jej domu zaczyna się dziać coś dziwnego. Znikają różne metalowe rzeczy. Rodzice podejrzewają, że to sprawka Rutki, ale nie. Dziewczynka wkrótce poznaje, że za tajemniczymi zaginięciami stoi… mały kosmita, który najzwyczajniej w świecie żywi się metalem. Kosma, bo tak go nazywa, znalazł się w jej domu, bo wypadł z rakiety. A teraz chciałby jednak powrócić do siebie, ale nie jest to takie proste.

Rutka próbuje pomóc Kosmie. Najpierw pomagając mu w zdobyciu pożywienia, potem w odesłaniu do jego domu. Zaczyna się nim opiekować, dbać o niego, dzielić tym, co ma, ale też pokazywać mu swój świat. On zaś opowiada jej, jak jest na jego planecie, o tym, że też czeka na święta, tylko że u niego są to Koncypki. I tak zaczynają się przyjaźnić. Najpierw tylko on i Rutka. Ale przecież obecności kosmity – choćby nawet umiał robić się niewidzialny, jak właśnie Kosma – nie da się ukryć przed niektórymi dziećmi, które są uważnymi obserwatorami.
Kto nie chciałby przyjaźnić się z kosmitą
Jest to historia, w którą moja czteroipółletnia córka wkręciła się bez reszty – od momentu, jak Kosma wyjawił, że wypadł ze statku kosmicznego. Naprawdę zaczęła go żałować i kibicować mu, by wrócił do swoich. Fascynował ją przybysz z gwiazd. To, że spadł i tak znalazł się wśród ludzi. Że ma antenkę i może porozumiewać się w dowolnym języku. I że jest niewidzialny dla rodziców. Wystarczy, że wypowie zaklęcie, które do złudzenia przypomina słowa „stare kalesony”.

Tej książki nie sposób przeczytać za jednym razem, przynajmniej nie z małym dzieckiem. Czytałyśmy po kilka rozdziałów przed snem. Byłam szczerze zaskoczona jej zaangażowaniem. Bo dostarczyłam jej lekturę dla sześciolatków albo i starszych, a ona weszła w nią jak w masło. Bo de facto jest tam płaszczyzna wspólna wszystkim dzieciom: przygotowania do świąt, sprawa przedświątecznego przedstawienia, które często są przecież organizowane w przedszkolach i szkołach. Czy choćby to, że jak coś się dziwnego dzieje, to rodzice zaraz myślą, że to sprawka dziecka, taki nowy kawał. Rety, jak to mnie denerwowało, kiedy sama byłam mała.
Książka dla dzieci w różnym wieku
Książka „Kosmiczne święta” ma kilka warstw. Starsze dziecko będzie mogło wejść w nią głębiej. Pewnie zwróci uwagę na kontakty między dzieciakami w szkole, to, że nie każdy jest miły, a przeciwnie, że rówieśnicy potrafią się śmiać z tego, co mówimy. No i że choć zawsze jest ktoś, kto będzie śmiać się z innych i wytykać ich palcami, dobrze mieć przeciwwagę – przyjaciela ufoludka czy absolutnie realnego, który „zrozumie”, jak książkowy Samir.

Były dwa fragmenty, które ominęłam przy czytaniu „Kosmicznych świąt” swojej córce. Oba dotyczyły Świętego Mikołaja – jest czy go nie ma? Jeszcze nie chcę, by kwestionowała jego obecność. De facto książka też ich nie kwestionuje. Bo choć prezenty przygotowują rodzice, to on, znaczy Święty Mikołaj, musi gdzieś być, bo chyba to właśnie on jest odpowiedzialny za te wszystkie cuda, które dzieją się, odkąd Rutka napisała, że chciałaby mieć przyjaciela.
„Kosmiczne święta” to książka, która rozgrzała zwoje mózgowe mojego dziecka. Córka budziła się z myślą, jak można sprowadzić Kosmę na jego planetę. I sama zaczęła rozmawiać z nim, patrząc w gwiazdy. Jednocześnie to absolutnie wspaniała książka o magii świąt – tak dla pięcio-, jak i dla ośmiolatków.
Ocena może być tylko jedna: szóstka.
