Tę historię przeczytałyśmy od początku do końca już za pierwszym razem. Nie było żadnego falstartu. Książka nie dostała też odleżyn w oczekiwaniu na to, aż moje dziecko do niej dorośnie. Córka zetknęła się z nią, kiedy miała 3,5 roku. I zażarło.
Ela i jej kolega Olek najbardziej lubią bawić się na jabłoni. Każde z nich ma ulubioną gałąź, na której siedzi. Lubią też bawić się w drewnianej chatce, którą zbudował tata Eli, oraz na wielkim kamieniu, który dziewczynka nazywa górką, ale jabłonka to jabłonka. Wiosną jest biała od kwiatów, latem tak zieleni się liśćmi, że nikt z zewnątrz nie widzi, kto schował się na drzewie. Owocowy urodzaj przypada na jesień.
Przychodzi zima. Któregoś wieczoru wieje tak, że wszystko aż trzeszczy. Wysiada prąd, w mieszkaniu robi się ciemno i zimno. Słychać tylko odgłosy wichury. Rankiem okazuje się, że jabłonka się złamała…
Strata jest ogromna, lecz książka jest napisana tak, że moje dziecko nie płakało za jabłonką.
Powiedzieć, że to książka, która pokazuje, że w miejsce starego pojawia się nowe, brzmi trochę górnolotnie, ale… ta książka właśnie o tym jest. Tylko że bez wielkich słów i skomplikowanych metafor. Tak po prostu, dla dzieci.
To, co jest jeszcze fajne w tej książce, to rysunki. Moja koleżanka, która zna się na książkach dla najmłodszych jak mało kto, pisała nawet pracę magisterską z literatury dziecięcej, kupiła sobie „Jabłonkę Eli” właśnie dla ilustracji. Ja aż tak urzeczona nie jestem, zwyczajnie doceniam to, że są ładne, mają sporo szczegółów i dają książce klimat książek dziecięcych. Moja córka docenia zwłaszcza rozkładówkę na początku publikacji – taki rzut z lotu ptaka na miejscowość Eli – lubi zastanawiać się, kto mieszka w którym domu.
Książce przyznajemy piątkę. Taką z plusem, bo w głębi serca mam wątpliwość, czy nie jest to ocena zaniżona.
„Jabłonka Eli”
Tekst i ilustracje: Catarina Kruusval
Tłumaczenie: Katarzyna Skalska
Wydawnictwo: Zakamarki